Dziś nie będzie o szaleńczych akcjach na ostatnim wirażu, nie wspomnę o plusach i minusach taktyki ochrzczonej mianem „ 6x8”, a już na pewno nie będę rozbierał na czynniki pierwsze złotego składu leszczyńskiej Unii z 1953 roku. Bohaterem poniższego tekstu będzie pewien Brytyjczyk.
Światem od dawien dawna rządzą najróżniejsze prawa. Historyczni władcy stawali wręcz na swych koronowanych głowach, gdy wprowadzali zbiory reguł i zasad, ujarzmiające podporządkowane im społeczeństwo. Wpierw Hammurabi za punkt honoru przyjął sobie, że jak ktoś komuś oko uszkodzi, samemu oka się pozbędzie. Kilka wieków później, poprzez kodyfikację, Justynian I Wielki starał się przywrócić dawny blask rzymskiemu imperium, a w kraju nad Wisłą palmę pierwszeństwa w kategorii prawodawstwa dzierżył prymas, a zarazem kanclerz wielki koronny, Jan Łaski. Tyle historii. Koniecznej, bowiem daje ona pewien obraz tego, iż kroki podjęte w czasach pradawnych, odciskają swoje piętno po dziś dzień. Reguła ta dotyczy również wspomnianego już Wyspiarza. Ian Betteridge. Konia z rzędem temu, kto zna, bądź chociaż kojarzy tą postać. Zapewniam jednak, iż z pokłosiem jego prawa, spotykamy się mniej więcej dwanaście razy dziennie.
„Mrozek popełnił przestępstwo?”, „Te ceny zabiją żużel?”, „Modernizacja stadionu Polonii załatwi problemy na lata? Co będzie dalej?” – to tylko przykładowe tytułu artykułów z portali na wskroś sportowych. Na pierwszy rzut oka, niczym one się nie wyróżniają, lecz jak zawsze, czort tkwi w szczegółach, które nakreśli nam „prawo nagłówków Betteridge’a”. Za Wikipedią – reguła, zgodnie z którą na każdy nagłówek prasowy, kończący się znakiem zapytania, można odpowiedzieć „nie”.
Żyjemy w czasach, gdzie nad warsztat, umiejętność żonglowania wyrazem, czy znajomość biografii i dokonań sportowych wszystkich fińskich żużlowców, przedkładana jest „krzykliwość” i sensacyjność artykułów. Dziwić zatem nie może nagminne wykorzystywanie znaku zapytania w tytułach, lecz bulwersować już jak najbardziej powinno. Nikt nie lubi być wykorzystywanym czy oszukiwanym, a wyżej wspomniana metoda ma za zadanie tylko i wyłącznie wyłudzić na nas „kliknięcie” w dany link, które uruchamia kolejne tryby w wielkiej maszynie, noszącej miano „dziennikarstwa nowej ery”. Kupując bilet na spotkanie ligowe wiemy doskonale, jakie zespoły zobaczymy, gdzie odbędzie się mecz oraz o której godzinie taśma premierowy raz pójdzie w górę. Jednak, czy tak samo chętnie zakupimy wejściówkę, jeśli na kasie przed bramą główną obiektu zobaczymy szyld: „Dziś mecz. Czy zobaczymy najlepszą drużynę w kraju?”? Owszem, istnieje na to szansa, pytanie jednak, jak duża? Czy po uiszczeniu opłaty nie okaże się jednak, że na prezentację nie wyjeżdżają wcale złoci medaliści, tylko adepci okolicznej szkółki, którzy w karierze dwa razy poprawnie złożyli się w łuk (dla których i tak należy się ogromny szacunek, to wciąż o dwie próby wyłamania motocykla więcej ode mnie)? Jednak wtedy już na reklamację za późno, funduszy zainwestowanych w bilet nikt nam nie zwróci, nie mówiąc już o czasie, który poświęciliśmy na całe to przedsięwzięcie. Sytuację tę można w sposób jeden do jednego odtworzyć na dowolnym portalach, które dziennie mamią nas takimi tytułami. Z biznesowego punktu widzenia, poczynania takie są jak najbardziej usprawiedliwione, reklamodawcy wymagają, by ich produkty zobaczyła możliwie jak największa ilość internautów, toteż redaktorzy naczelni (nierzadko nawet oni sami) z cichym przyzwoleniem na tego typu metody publikują teksty ze znakiem zapytania w tytule. Jednak… Czy nas, czytelników, powinno w ogóle obchodzić stanowisko korporacji i firm, które łożą swoje pieniądze na reklamę? Czy wszędobylski „clickbait” to jest to, czego oczekujemy po wpisaniu adresu strony internetowej? Szczerze wątpię. Oczywistym jest fakt, że winę za taki, a nie inny stan rzeczy ponosimy również my sami. To my dajemy się nabrać na chwytliwe tytuły, to my za pomocą myszki, poprzez otwarcie artykułu, nabijamy wirtualną kabzę reklamodawcom i to również my narzekamy na niski poziom merytoryczny wyżej wymienionego, dając temu upust w komentarzach pod tekstem, które tylko zwiększają tzw. zasięgi, co w ostateczności powiększa grono ewentualnych odbiorców danej publikacji.
Staliśmy się bardzo wygodnym społeczeństwem. Za pomocą Internetu zamawiamy żarówki energooszczędne, kupujemy karmę dla swego pupila, płacimy za rachunki poprzez specjalną aplikację. Nie ma w tym wszystkim oczywiście niczego złego, znak czasu. Efektem ubocznym jednak naszego komfortu stała się również chęć otrzymania wszystkiego na „już”. Nikomu nie chce się czytać felietonów na pięć stron, choćby nawet zawierały wiedzę tajemną. Na nikim nie robi wrażenia wywiad przeprowadzony z byłym zawodnikiem, który obecnie znajduje się na drugiej ziemskiej półkuli. Nasze oczy „przelatują” po tytułach, nierzadko wyrabiamy sobie zdanie na dany temat tylko na podstawie „pogrubionego” tekstu. A nasz język, wspaniała polszczyzna, której zalety są nieocenione (kto choć raz w życiu wyściubił nos poza granice kraju i wdał się w small talk z obcokrajowcem, ten wie, o czym mowa) daje tak ogromne możliwości, iż grzechem niezmywalnym jest spłycanie go i nadawanie mu roli drugoplanowej, przy jednoczesnym wywyższaniu zdań, których budowa i infantylny charakter cechować może co najwyżej przedszkolaka. Jak wielką mocą poszczycić może się nasz język niech świadczy postać Pana Wojciecha Trojanowskiego – prawdziwego człowieka renesansu, który wpierw jako czynny sportowiec bił krajowe rekordy w biegu przez płotki, skoku wzwyż czy trójskoku, a później już jako sprawozdawca radiowy czarował podczas swych transmisji przedwojennych słuchaczy. Tak, w historii przytoczonej przez kolejnego Wielkiego Mistrza Słowa, o swym Nauczycielu, mówił Pan Bohdan Tomaszewski: – Radio było potęgą. Jak śpiewał Kiepura, to tak jak w czasach Wyścigu Pokoju – Warszawa, ba! Cała Polska zamierała. Tak jak podczas meczu Niemcy – Polska. To było na krótko przed wybuchem wojny. W pewnym momencie akcja pod naszą bramką a Pan Wojciech krzyczy I wtedy, autentycznie, polscy chłopi, którzy słuchali tej audycji, zaczęli pakować na furmanki cały swój dobytek. Takim oto niezapomnianym Mistrzem był Pan Trojanowski.
Polskie dziennikarstwo sportowe w ostatnich dniach przywdziało żałobny kir i ze łzami w oczach, ale też i błyskiem nadziei na szybki powrót, żegnało Pana Włodzimierza Szaranowicza. Medialna ikona w dniu swych 70. urodzin zapowiedziała, że zawiesza mikrofon na kołku i kończy z ubarwianiem swym głosem wszelakich imprez sportowych. Ruch równie bolesny, co zrozumiały. Stan zdrowia Pana Włodzimierza nie pozwala, w Jego przeświadczeniu, na dalszą działalność w kabinie komentatorskiej, przy jednoczesnym utrzymaniu najwyższego poziomu profesjonalizmu. Ileż samokrytyki, świadomości własnej niemocy i – mimo wszystko – odwagi zawiera jedno słowo legendy dziennikarstwa nad Wisłą – odchodzę. Gdy tylko informacja ta obiegła wszystkie portale oraz gazety, zewsząd potoczyła się lawina wsparcia, podziwu i najnormalniejszej w świecie wdzięczności. Wdzięczności za wszystkie lata, kiedy to głos Pana Szaranowicza był przewodnikiem po uniwersum Igrzysk Olimpijskich, Mistrzostw Świata czy Europy w przeróżnych konkurencjach. To Jego „Hej hej – tu NBA!” rozpaliło miłość Polaków do piłki rzucanej do kosza niemniej niż popisy takich asów, jak Michael Jordan czy Scottie Pippen. To Pan Włodzimierz, na równi z Adamem Małyszem, doprowadzał wszystkich do łez szczęścia, gdy dekarz z Wisły zdobywał najważniejsze laury globu, skacząc na dwóch deskach, z przeświadczeniem, że nie potrzebuje żadnej innej ochrony ciała niż kask na głowie i charakterystyczny wąs pod nosem.
Nawiązanie do osoby Pana Szaranowicza nie jest bezcelowe i to z dwóch powodów. Przede wszystkim, tak ikonicznej postaci należy się szacunek, za lata ciężkiej, żmudnej i wymagającej „miliona” wyrzeczeń pracy – to fakt bezsprzeczny, z którym nie warto dyskutować. Po drugie – przykład Pana Włodzimierza może, a wręcz powinien, skłonić do sporej wagi refleksji. W czym żużel gorszy jest od wspomnianych już skoków narciarskich lub koszykówki? Każde ma swe grono odbiorców i wyznawców, którzy, gdy „syreny zawyją” gotów będzie pójść w bój na śmierć i życie, byle tylko obronić dobre imię swej panny (dyscypliny), jednocześnie uzewnętrzniając wady i braki przeciwnika. Każdy zna również osoby, które o danej dziedzinie mówią i piszą, w mniejszym bądź większym medium. Czy na naszym, „czarnym” podwórku, jest choć jedna persona, której przejście w stan dziennikarskiego spoczynku, wywoła ogólnopolskie poruszenie i potoki łez wzruszenia? Czy któryś z dzisiejszych komentatorów, który dzierży w ręku najpotężniejszy i najgłośniejszy mikrofon w kraju, byłby w stanie wznieść się na podobny poziom, jak w historii przedwojennego radiowca? Czy ktoś z dużej, ogólnopolskiej redakcji żużlowej jest na tyle wyrazistą postacią, posiadającą namiastkę dziennikarstwa w starym, dobrym stylu, by powstrzymać się od nowoczesnych, złych i przebrzydłych manier? W tym miejscu nie pozostaje nic innego, jak spuścić zasłonę milczenia na wyżej zadane pytania. Niech Betteridge na nie odpowie.
źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!