Miał być cud. Miała być euforia, radość z jazdy, symbioza między zawodnikami a w połowie zaludnionym obiektem przy Gliwickiej. Miała być walka o lepsze jutro, w zasadzie – o jakiekolwiek. Miało już nie być popeliny. Słowem – marsz w górę tabeli. Zatem, co mogło pójść nie tak?
Maj 2016 roku. Pierwszy, po niemal dekadzie banicji, mecz „Rekinów” pod PGE Ekstraligową egidą. Uciecha i ekscytacja były wyczuwalne w najodleglejszych zakątkach górnośląskiego miasta, i to na długo, przed premierową gonitwą. W kąt szły wszystkie złowrogie przepowiednie, o rychłym spadku „zielono – czarnych”, o zbieraninie emerytów z Rune Holtą oraz Andreasem Jonssonem na czele. Mimo uszu puszczano uwagi, co do wątpliwej jakości lidera w osobie Grigorija Łaguty czy niezbyt doświadczonej młodzieży, która na tle rówieśników miała zbierać cięgi dotąd niespotykane na najwyższym szczeblu. Największą dawką znieczulenia poddawany był rzecz jasna przytyk w kierunku rybniczan, jakoby na żużlowe salony wdarli się nie po sportowemu, wbrew rywalizacji rodem z Olimpu, tylnymi drzwiami, omijając konieczną selekcję na torach pierwszoligowych, której tylko absolutne zwycięstwo gwarantowało glejt upoważniający do zdobycia bram PGE Ekstraligi.
To wszystko w tamtym momencie, cztery wiosny temu, było absolutnie nieważne. Liczyło się tylko to, iż najwspanialszy herb (w mniemaniu miejscowych), jaki kiedykolwiek zdobił pierś zawodnika, ponownie zawitał wśród elitarnych jeźdźców. Los zesłał „Rekinom” względnie mocnego rywala – grudziądzki GKM, z Tomaszem Gollobem oraz młodszym z braci Łagutów na czele. Świętujący właśnie wiktorię nad częstochowskim Włókniarzem Piotr Żyto, który wówczas paradował po rybnickim parku maszyn z koszulką „trener” na plecach, przygotował gościom to, co zawsze szykuje się przyjezdnym wychowanym i wytrenowanym na drogopodobnej nawierzchni. Efekt? Dwadzieścia „oczek” przewagi po ostatniej odsłonie wieczoru, komplet Łaguty starszego przy trzech punktach Łaguty młodszego. Niekwestionowany hegemon speedwaya z 2010 roku zapisuje na swym koncie raptem trzy „oczka” z bonusem, raz zmuszony uznać wyższość juniora Wieczorka, markując defekt na ostatniej lokacie. Opromienieni zwycięstwem, jadący niemal w tandemie na jednej maszynie Grigorij Łaguta wraz z Krzysztofem Mrozkiem na tle tablicy świetlnej z olbrzymich rozmiarów wynikiem – 55:35, to klisze, które jeszcze przez długie miesiące okraszały artykuły rodem z Gliwickiej.
Sierpień 2020. Po Łagucie triumfującym wraz ze sternikiem „zielono – czarnych” zostały już tylko wspomnienia, i to niezbyt kojące. Raz, że po dopingowej wpadce Rosjanin nie jest zbyt mile widziany na Górnym Śląsku a dwa – „Rekiny” w ostatnim czasie, mówiąc nadzwyczajnie delikatnie, nie mają zbyt wielu powodów do uzewnętrzniania sukcesów, i to z bardzo prostej przyczyny – z powodu ich braku. Ekipa prowadzona, przynajmniej wedle wszelkich przed, jak i pomeczowych protokołów, przez duet Kędziora – Dymek, z delegacji przywozi niezbyt okazały bagaż zdobytych „oczek”, u siebie zaś tylko raz potrafiąca wybić się ponad magiczny próg 45 punktów. Ta jedna „jaskółka” pomiędzy rybnickimi nielotami sama w sobie podsumowuje sezon „Rekinów” – wygrana z gorzowianami, na własnej ziemi zaledwie dwoma punktami, to, jak do tej pory, jedyny łup rybniczan. Tylko dzięki tej wiktorii ekipa dwunastokrotnych, Drużynowych Mistrzów Polski, nie okupuje ostatniej lokaty w ligowej tabeli, mając za plecami wspomnianych przedstawicieli Moje Bermudy Stali. Złudzenie to, jak zresztą każde, jest morderczo mylne, starczy rzut oka na ilość rozegranych przez podopiecznych Stanisława Chomskiego spotkań, by dojść do jakże prostego wniosku, iż jeśli spodziewać się jakichś roszad w dolnej części tabeli, to prędzej gorzowianie pójdą w jej górę, niż rybniczanie obronią, jakże zaszczytne, siódme miejsce, ratujące ich przed natychmiastową degradacją. Wielce wymowna jest również statystyka „małych” punktów, która dla beniaminka jest wręcz zatrważająca – po dziewięciu kolejkach „Rekiny” są 171 „oczek” na debecie.
Tyle liczby, które owszem, są istotne, jednak to nie one są dla PGG ROW-u najdotkliwsze. To nie one są miarą upadku, bo jakżeby inaczej nazwać to, czego świadkami byliśmy w piątkowy wieczór? Kibice „zielono – czarnych”, wydawałoby się, przywykli już do osobowości, która rządzi i dzieli w ich klubie. Prezes Mrozek miał na przestrzeni swojej kadencji chwile, w których mógł śmiało wybrać się na rybnicki rynek bez jakiejkolwiek gotówki i liczyć na to, że bezgranicznie oddani mu fani zasponsorują niskoprocentowy trunek. Wszak, to pod jego rządami Rybnik zapomniał o mrocznych czasach panowania duetu Pawlaszczyk – Momot, wygramolił ówczesny ŻKS z otchłani najniższego szczebla rozgrywkowego w premierowej kampanii swojego panowania, by w dwa sezony później świętować wspomniany już awans do PGE Ekstraligi. Nie kto inny, jak Mrozek potrafił wynajdywać anonimowe dla konkurencji „perełki”, ściągając na Gliwicką Maxa Fricke'a, Dana Bewleya, pomagając po trosze w pierwszych krokach nad Wisłą Leonowi Flintowi czy Jye Etheridge’owi. To Mrozek, własną, prezesowską piersią chronił i walczył o kibiców, którzy w półfinale pierwszej ligi w 2015 roku zostali, wg niego, niesłusznie potraktowani przez służby porządkowe na ostrowskim owalu, niosąc pomoc poszkodowanym.
Niestety, gdzieś ten balans zaczął niebezpiecznie dryfować w kierunku wizerunku człowieka dobitnie przekonanego o swojej racji, najmojszej, jak zostało ujęte to w pewnej, polskiej produkcji filmowej. Rozmawiając z osobami, które niegdyś były blisko klubu, nie da się zignorować jednego, wspólnego mianownika – każdorazowo podkreślane jest, iż prezes niegdyś różnił się od prezentowanej obecnie formy. Choć jest i drugi punkt wspólny – żaden z interlokutorów nie chce tych słów firmować swoimi personaliami, mimo, iż klubowe mury już dawno opuścili. Lista osób, z którymi prezes nie chce już rozmawiać, bez względu na to, czy twarzą w twarz, czy za pomocą jednego, z komunikatorów, niekorzystnie zaczyna przewyższać zbiór dokonań i sukcesów drużyny, za którą odpowiada. Maleć również zaczęła grupa fanów, którzy na każdym z publicznych spotkań z prezesem była mu bezwzględnie oddana i każdy wniosek czy ideę kwitowała gromkimi brawami. A i zmysł do wynajdowania nieoszlifowanych diamentów jakby wyemigrował, korzystając z gościny w innych ośrodkach. Gdzieś to wszystko bezpowrotnie wyparowało, zwiastując, iż bez znaczącego sukcesu na torze, nad prezesowską głową zaczną zbierać się coraz ciemniejsze cumulusy.
Sukcesem takim miała być wiktoria nad MRGARDEN GKM-em Grudziądz. Tym samym, który cztery sezony temu wrócił na kujawsko-pomorskie województwo z bagażem dwudziestu „oczek” straty, doznając porażki wręcz upokarzającej z rąk i motocykli rybnickiego beniaminka. Zamiast jednak triumfującego prezesa dostaliśmy w piątkowy wieczór obrazki rodem z manifestacji politycznych, gdzie jedna, opozycyjna strona domaga się natychmiastowej abdykacji sprawującego władzę. „Stop dyktaturze”, „kłaniamy się nisko – opuść stanowisko” to tylko niektóre z transparentów, które okrasiły telewizyjny przekaz, idący wraz z zawstydzającym wynikiem w świat. Jakże znamienne i wiele mówiące były sceny, gdy po trybunach przy Gliwickiej wędrowało pierwsze z wymienionych przed chwilą haseł. Po tych samych trybunach, po których niespełna rok temu krążył olbrzymich rozmiarów herb ROW-u Rybnik, który niejako pokonywał łuki wraz z zawodnikami, świętując finalnie upragniony awans. Tym razem jednak nastrój euforii i radości ustąpić musiał miejsca olbrzymiej, wykraczającej poza ramy stadionu, frustracji i rozgoryczeniu . Niosące się zazwyczaj po owalu przyśpiewki zagrzewające miejscowych do wysiłku jeszcze cięższego zastąpiono kierowanymi pod adresem prezesa „ROW to my, a nie ty!” bądź „Zmiana prezesa! Mrozek out!”. Bezsprzecznie, był to pejzaż dawno, nawet bardzo dawno nieoglądany na rybnickiej ziemi, co powinno skłonić niejednego do przemyśleń. Ale, czy aby na pewno?
Tradycją w Rybniku są organizowane przez klub spotkania z kibicami. Czy to w salce, która zazwyczaj jest zbyt mała, aby pomieścić wszystkich chętnych, czy to na trybunie krytej, na której z kolei nagłośnienie wciąż jeszcze tkwi w epoce mikrofonu łupanego. Czego by jednak o miejscu tych narad nie powiedzieć – punkt należy przyznać na konto zarządu PGG ROW-u za taką inicjatywę (jeszcze jeden, i osiągną swój tegoroczny poziom w tabeli PGE Ekstraligi). Trzeba wykrzesać z siebie na tyle odwagi, by wyjść do nierzadko poirytowanego tłumu, cierpliwie wysłuchując raz sensownych, a raz całkowicie jego pozbawionych pytań. Za tego typu przedsięwzięcie, za wyjście z otwartą przyłbicą, należą się pomysłodawcy słowa szacunku, gdyż jest to jednak przejaw dobrej woli ze strony zarządzających „zielono – czarnym” ośrodkiem, próbując stworzyć choć kładkę łączącą „vox populi” z „vox Dei”. Tendencję zwyżkową na tego typu mitingach notuje jedna, konkretna zagwozdka – czy prezes Mrozek poda się do dymisji? Ten zaś jak mantrę powtarza, iż owszem, urząd przez siebie piastowany może zdać w każdej chwili, ALE wpierw niech pojawi się w siedzibie klubu śmiałek, który przedstawi wizję.
Słowo klucz – wizja. W obecnych realiach wszyscy i wszystko musi mieć swoją wizję. Długofalowy plan zakładający nieskończenie wiele zmiennych, wzrosty gospodarcze, krzywą zachorowań, stopy procentowe, raty kredytowe i Bóg jeden raczy wiedzieć, co jeszcze. Jeśli to, co obserwujemy aktualnie przy Gliwickiej, jest częścią jakiejś wizji, to mamy świetną radę dla kogoś, kto jeszcze się waha, czy zawitać do klubowego sekretariatu z własnym dossier, gdyż, prawdopodobnie, niewiele potrzeba, by unieść się ponad efekt finalny aktualnie miłościwie panującej rybniczanom wizji. Bo czy tak trudno jest rozpisać coś lepszego, niż rokroczna wymiana trenera? Czy potencjalny następca musi wiele główkować, by wykreślić z listy punkt „polaryzacja żużlowej społeczności a w następstwie brak nici porozumienia z potencjalnymi gwiazdami”? Przykład, jakże błahy ale niesamowicie dobitny, wyjęty „żywcem” z poprzedniego, domowego spotkania „Rekinów”, kiedy to przyszło im się pojedynkować z częstochowskim Włókniarzem. Kamery telewizyjne idealnie uchwyciły moment, w którym wykluczonego Leona Madsena prowokował nie kto inny, jak posiadacz jedynej, słusznej nad Nacyną wizji. Przekaz poszedł w świat nawet podwójny, gdyż oberwało się jeszcze rozdzielającemu obu dżentelmenów Kacprowi Worynie, który tylko przekazał słowa wypowiadane przez prezesa w kierunku Duńczyka, a ten wziął je za werbalny atak kapitana miejscowych. Proszę we własnym zakresie odpowiedzieć sobie na pytanie, czy takie niuanse, takie detale mogą wpłynąć na późniejsze, transferowe pertraktacje i do jakich skutków one mogą doprowadzić.
To poniekąd zadziwiające, a być może zwykły chichot losu – złośnika, iż najwięcej o rzekomym patrzeniu w przyszłość i przedstawianiu daleko idącego planu mówi człowiek, który rzucił się na ekstraligowych rywali składem złożonym większości z zawodników, którzy jeden szczebel niżej byliby niewiele groźniejsi, niż obecnie. Okres, w którym mydlenie oczu kibicom frazesami o zastępach zawodników – walczaków, mających wiecznie komuś coś do udowodnienia dawno minął. Weryfikacja, jak to zazwyczaj bywa, nastąpiła błyskawicznie, nie okazując ani krzty litości, nie tyle pokazując rybniczanom miejsce w szeregu, co po prostu ich z niego eksmitując. Jeśli pandemiczna PGE Ekstraliga ma w sobie elementy, które kompletnie do niej nie pasują, to, jakkolwiek brutalnie to brzmi, jest nią ekipa PGG ROW-u Rybnik. „Rekiny” miały być powiewem nowości, kierunkowskazem dla tych mniej możnych, że da się zbudować skład za o wiele mniej, a dostać relatywnie dużo. Beniaminek miał walczyć o małe mistrzostwo kraju, siódmą lokatę, z nieukrywaną zachłannością marząc o zameldowaniu się finalnie jeden szczebelek wyżej. Miał przekonać nieprzekonanych, iż zeszłoroczny wyczyn lubelskiego Motoru, czyli wtargnięcie na salony i brak skruchy za swoją zdrowo pojmowaną brawurę, nie był tylko żużlowym wynaturzeniem. Zamiast tego wszystkiego, widzimy obraz nieokiełznanego chaosu, dezorganizacji, taktycznych potknięć, słowem – wszystko to, czego nie przystoi prezentować na jakimkolwiek poziomie sportowym.
Piątkowy pojedynek niejako w telegraficznym skrócie streścił sezon 2020 w wykonaniu rybniczan. Słaba postawa liderów, którzy w zestawieniu ze swoimi odpowiednikami po przeciwnej stronie barykady praktycznie nie istnieli. Chciałoby się rzec coś i o drugiej linii „Rekinów”, jednak występuje problem z poprawnym wyselekcjonowaniem tejże grupy – kogo tak na prawdę do niej zaliczyć? Czy w ramy owego drugiego rzędu wpisuje się zawodnik naprędce ściągany z Torunia, który, przypominamy, dzień przed meczem niemal o życie, miał spotkanie w macierzystym klubie, a co za tym idzie – zero odjechanych kółek na torze w obecnym sezonie niespotykanym w Rybniku? Czy obok niego można postawić kogoś, kto w bój jest wysyłany raz, marnując swoją szansę, gdyż na to wskazywałby ruch sztabu szkoleniowego w postaci zastąpienia tego zawodnika przez rezerwowego a następnie (!) ten sam rajder wyjeżdża na tor kosztem kogoś innego w ramach taktycznego manewru? Gdyby ktoś narzekał na deficyt wątpliwości – owy zawodnik finalnie okazuje się najlepszym pośród przegranych, jako jedyny przywożąc za plecami Nickiego Pedersena. Jeśli na siłę doszukiwać się plusów konfrontacji z MRGARDEN GKM-em, to są nimi z pewnością rybniccy juniorzy, którzy w piątkowy wieczór pierwszy raz nie skapitulowali przeciwko swoim rówieśnikom. Mało tego, druga gonitwa dnia została przez nich wygrana, pół okrążenia brakło, by była to wiktoria podwójna. Na tym jednak pozytywy się kończą, a jeśli dodamy do tego obrazu fakt, iż na cztery indywidualne zwycięstwa „Rekinów”, dwa z nich przypadają na konto Kamila Nowackiego… No cóż, wnioski do samodzielnego wyciągnięcia.
Po dziewięciu kolejkach na koncie rybniczan widnieją dwa „oczka” i praktycznie zerowe perspektywy na dokooptowanie jakiejkolwiek zdobyczy w pięciu pozostałych potyczkach. Kwestią czasu jest, gdy w wyścigu maruderów gorzowska Stal wyprzedzi w tabeli PGG ROW, skazując „Rekiny” na okupowanie ostatniej lokaty. W głowach działaczy powinna powoli, o ile już nie kiełkuje, zagwozdka dotycząca lat następnych. Spadek z PGE Ekstraligi nie jest wystawieniem sportowego aktu zgonu, raczej pouczeniem mającym pomóc w przyszłości wyeliminować słabości. Z tym, że ekipa prowadzona przez Krzysztofa Mrozka już raz opuszczała grono ośmiu najlepszych drużyn w Polsce. Owszem, w głównej mierze przez dopingowy skandal i meldonium w organizmie Grigorija Łaguty, jednak i reszta drużyny nie była bez skazy, tej sportowej rzecz jasna. Po sezonie 2017 wiadomym było, iż wiek juniora kończy Kacper Woryna, a próżno było szukać następców na miarę jego talentu. Formacja polskich seniorów zbudowana z Tobiasza Musielaka, Damiana Balińskiego oraz Rafała Szombierskiego nie była, delikatnie mówiąc, najskuteczniejsza pod względem zdobywanych punktów a dwójka liderów w osobach Maxa Fricke'a czy Fredrika Lindgrena, przy dobrych i sprzyjających wiatrach, mogła wspólnie podnieść z toru maksymalnie 32 „oczka” – o czternaście za mało, by cieszyć się z meczowych zwycięstw. Patrząc na obecną listę bolączek PGG ROW-u Rybnik śmiem wątpić, by ktokolwiek, jakiekolwiek wnioski z tamtego doświadczenie wyłuskał. Czyżby „do trzech razy sztuka”?
Zespół T.Love nagrał pod koniec lat 90 utwór „Jest Super”, który w gorzki sposób opisywał post – transformacyjną rzeczywistość. To, że w Rybniku aktualnie „super” nie jest, każdy widzi, pytanie, czy podjęte w niedalekiej przyszłości kroki, o ile takowe nastąpią, będą w stanie przywrócić przy Gliwickiej nie tylko wiarę we własnych zawodników, ale również i zaufanie do Zarządu, ktokolwiek na jego czele by nie stał. Na ostatnim spotkaniu z kibicami prezes Mrozek grzmiał „zobaczycie Państwo, gdzie za pięć lat będzie Motor Lublin a gdzie będziemy my!”. Szczerze wątpię, by na ścianie wschodniej przejmowano się, w jakim punkcie za pół dekady znajdować się będą „Rekiny”. Wyjmując poza nawias nadchodzące spotkanie rewanżowe, oba kluby nieprędko spotkają się na tym samym szczeblu rozgrywkowym, jeśli na Górnym Śląsku nic się nie zmieni. A czy zmieni? No cóż. „Jest super, jest super, więc o co ci chodzi, żądający dymisji kibicu?”.
Źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!