No to się doczekaliśmy. Mówię to bez złośliwej satysfakcji, raczej z mieszanką rezygnacji i fascynacji niestrudzonej poszukiwaczki absurdów, zwłaszcza tych regulaminowych. Doczekaliśmy się pierwszego potwierdzonego przypadku zakażenia COVID-19 w środowisku żużlowym. I nie pomogły te tworzone po nocach regulaminy sanitarne, rzeczywistość jest bezlitosna: żużel został chwilowo sparaliżowany.
I tak czekaliśmy na taki przypadek długo, aż do piątej kolejki PGE Ekstraligi. Czy do tej pory regulamin sanitarny zdawał egzamin? Och nie, to raczej mieszanka łutu szczęścia i zdrowego rozsądku samych zainteresowanych, bo żadne przepisy nie zastąpią odpowiedzialnego podejścia: niepchania się w skupiska ludzkie czy zdrowej dozy samoizolacji. Regulamin sanitarny nie ma władzy nad życiem prywatnym zawodników, mechaników czy osób funkcyjnych. Nie ma też władzy nad przypadkami. Osobą zakażoną okazał się kierownik parku maszyn w Rybniku, ale równie dobrze mogłaby to być dowolna inna jednostka ludzka – na którą ktoś kichnął, która złapała jakieś świństwo w pracy, w sklepie albo w komunikacji miejskiej. Noszenie maseczki na stadionie (też niedotyczące wszystkich, bo przecież osoby w studiu, rzecz dziwna, maseczek nie noszą), nawet prawidłowo założonej, to raczej doraźny środek i fizyczny odpowiednik zażywania witaminy C. Coś tam pomoże, ale nie zdziała cudów.
Czy zatem regulamin sanitarny jest niepotrzebny? Ależ skąd! Jest potrzebny, przede wszystkim po to, żeby zawody mogły się w ogóle odbywać. Zawiera też parę mądrych przepisów. Ale znów: to bardziej biurokratyczna podkładka niż koło ratunkowe w sytuacjach skrajnych, a koronawirusowa „wpadka” z meczu PGG ROW Rybnik – Unia Leszno dobitnie to pokazuje.
Przede wszystkim: regulamin sanitarny nie chroni (i nie ma możliwości chronić) przed potencjalnym rozprzestrzenieniem się wirusa. Okres inkubacji wirusa COVID-19 to 1-14 dni. Czyli osoba, która zdążyła się zarazić przed, powiedzmy, czwartą kolejką Ekstraligi, może dowiedzieć się o tym przed szóstą kolejką Ekstraligi. Co gorsza, chociaż ponoć w okresie inkubacji COVID-19 jeszcze nie jest zaraźliwy, to w sumie nie wiemy tego na pewno, a lepiej dmuchać na zimne. Po drodze taka osoba uczestniczy w co najmniej dwóch meczach, jeśli mamy szczęście. Może też zarazić wszystkich, którzy przebywali wraz z nią na stadionie – niezależnie od zasad zachowania dystansu oraz noszonych maseczek. Oni z kolei, wciąż o tym nie wiedząc, mogą pojechać na kolejne imprezy i zarażać dalej, tworząc łańcuch, który od jednego zakażenia potrafi sparaliżować całą dyscyplinę.
Z czymś podobnym możemy mieć do czynienia po rybnicko-leszczyńskim pojedynku. Pierwszy komunikat PGE Ekstraligi mówił o kwarantannie wyłącznie dla obu zainteresowanych drużyn, ale przytomne osoby ze środowiska od razu zauważyły problem w postaci Adriana Miedzińskiego, „gościa” w szeregach ROW-u, który dzień później wystąpił w meczu eWinner pierwszej ligi przeciwko zespołowi z Gniezna. Włodarze polskiego żużla już następnego ranka po pojawieniu się informacji o zakażeniu postanowili przebadać Miedzińskiego przed kolejnym spotkaniem toruńskiej drużyny. Do tej pory „Miedziak” powinien przebywać na kwarantannie.
Tutaj pojawiają się dwa poważne problemy.
Problem 1. Skoro można przebadać Miedzińskiego już w piątek, dlaczego nie można zapewnić badań także pozostałym uczestnikom feralnego spotkania w Rybniku? Oficjalna informacja głosi, że to z uwagi na wynoszący 7-8 dni okres inkubacji wirusa: przez ten czas robienie testów nie ma sensu. Ale w takim razie… jaki sens ma testowanie „Miedziaka”, skoro wyniki i tak mogą być zafałszowane? I co, jeżeli w perspektywie okaże się, że test dał wynik fałszywie negatywny?
Problem 2. A jeżeli po przebadaniu w piątek okaże się, że Adrian Miedziński jest chory? Taki rozwój sytuacji wysyła na kwarantannę nie tylko zespoły z Torunia i Gniezna, ale także drużyny z Częstochowy i Lublina, ponieważ „Miedziak” gościł na ich meczu. A co z jego kolegami z zespołu, którzy też powinni zostać poddani izolacji, a w tak zwanym międzyczasie jeździli w indywidualnych mistrzostwach eWinner pierwszej ligi? A co z młodzieżowcami biorącymi udział w zawodach Ligi Juniorów?
Teraz całe środowisko z niepokojem będzie patrzeć na Adriana Miedzińskiego. A my mamy naoczny dowód na to, że żaden regulamin nie powstrzyma ewentualnej lawiny w przypadku zachorowania. Pytania bonusowe: jak daleko sięga łańcuch wykluczeń i izolacji w sytuacji stwierdzenia takiego zakażenia? Jak PGE Ekstraliga, eWinner pierwsza liga i inne podmioty będą ze sobą współpracować w razie konieczności rekonstrukcji kalendarza imprez? Czy jeżeli ofiarą takich okoliczności padnie zawodnik będący w Ekstralidze gościem, to jego ekstraligowy klub ma obowiązek pomóc jego pierwszoligowemu klubowi?
Odpowiedzi na żadne z tych pytań nie znajdziecie w regulaminie sanitarnym. On określa, jak tankować metanol oraz informuje, iż jedną z zasad obowiązujących podczas treningów jest „promowanie i stosowanie zasad prewencyjnych: częste mycie lub dezynfekowanie rąk, zachowanie dystansu” (już czujecie się jak w przedszkolu? Bo ja tak. Źle się dzieje, kiedy mycie rąk należy wpisywać w regulaminie). Ale procedur w przypadku takim jak ten, który nas dotknął, brak. Jak to się mówi: będziem prowadzić rozpoznanie bojem.
Cóż, można i tak. Tylko po co wtedy 24 strony regulaminu sanitarnego, którego sensowne postanowienia zmieściłyby się na połowie tej objętości?
Niestety, przypadek zakażenia nie dowodzi wcale, jak chciałby prezes Stępniewski, że nastąpiło „pewne rozluźnienie” (kierownik parku maszyn mógł się zarazić absolutnie gdziekolwiek), tylko bezlitośnie obnaża nieżyciowość regulaminu, w którym rozkłada się na czynniki pierwsze sprawy kompletnie nieważne, ale nie umieszcza się informacji o tym, co „jeśli”. A o ile się nie mylę, zadaniem regulaminu jest także przewidzenie całego wachlarza różnych sytuacji i poinformowanie o ramach postępowania w przypadku ich wystąpienia.
Cóż. Czego my się spodziewamy. Regulaminy dotyczące sportu żużlowego w Polsce mają łącznie trzycyfrową liczbę stron. I co z tego wynika? Ano wynika tyle, że i tak w sytuacjach niezwykłych okazuje się, że regulamin nie wie, regulamin nie przewiduje, regulamin nie precyzuje. Regulamin jest świetny w określaniu, jaki procent kevlaru klubowego może należeć do zawodnika, ale okazuje się absolutnie bezużyteczny w sytuacjach, kiedy odwołanie się do litery prawa byłoby jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Przykład pierwszy z brzegu? Niedawna sytuacja z meczem Moje Bermudy Stali Gorzów z Eltrox Włókniarzem Częstochowa. Nagle okazało się, że regulamin nie określa postępowania w przypadku zaistnienia siły wyższej. Mamy do wyboru albo pogodę, albo niedopatrzenie gospodarza. Jakiejkolwiek decyzji nie podejmie Komisja Orzekająca Ligi, będzie to precedens otwierający drogę do wykorzystywania regulaminowych dziur w nadziei na zmiłowanie.
Okazuje się zatem, że w tym naszym regulaminowym „Nad Niemnem”, jak to w „Nad Niemnem” – sporo jest ładnych choć bezużytecznych (albo oczywistych) ozdobników, za mało merytoryki i zdolności przewidywania sytuacji jeszcze przed ich wystąpieniem. To po co nam te rozbudowane regulaminy, skoro i tak jak przychodzi co do czego, trzeba działać poza ich ramami? I po co włodarze Ekstraligi sypiali przed sezonem „po kilka godzin”? Mogli się wyspać przynajmniej…
PS: Jeśli brakuje wam żużla, możecie sięgnąć po moje teksty beletrystyczne. „Szkołę wyprzedzania” w formie e-booka kupicie już za 4,99 zł, ale papierową też dostarczymy wam do domu, a jaką ma ładną okładkę! Natomiast „Czarna książka. Antologia opowiadań żużlowych” oraz „Opowieści na marginesach” są dostępne zupełnie ZA DARMO.
PPS: Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie poglądy należą do autorki i nie trzeba się z nimi zgadzać. Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie fakty należą do rzeczywistości i nie ma sensu ich negować.
źródło: inf. własna
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!