Sporo szumu narobił ostatnio „list zamknięty” Tomasza Dryły, bez wątpienia należącego do czołówki komentatorów żużlowych nie to, że w Polsce, a w ogóle. Jego główny punkt można sprowadzić do bardzo prostego apelu: szanujmy żużlowców!
Szanujmy i doceniajmy ich pracę, zwłaszcza że wyniki nie zawsze odzwierciedlają włożony w jazdę wysiłek. Ten tekst obiegł żużlową Polskę zaledwie przed tygodniem, a ja już mam wrażenie, że minęły całe eony – i wszyscy pokiwali nad listem zamkniętym głowami, w większości zgodzili się z tym postulatem, a potem rozeszli się w pokoju. „Wszyscy zgadzają się ze sobą, a będzie nadal tak jak jest”, że tak zacytuję piosenkę z kultowej polskiej komedii.
Tylko że to nie jest komedia. I nikomu nie powinno być do śmiechu. Czytam ostatnio, że teraz żużlowcy po meczach w polskich ligach nie będą mogli tak od razu uciec do busów. Nie tylko ci wytypowani do udziału w konferencji prasowej, ale teraz już wszyscy muszą być przez pół godziny dostępni dla dziennikarzy. W końcu z czegoś trzeba zrobić materiał… prawda? Nie jestem pierwszą osobą, która mówi, że to poroniony pomysł. Szymon Woźniak już to zrobił i to w wysoce dyplomatycznym stylu. Pozwolę sobie na mniej dyplomacji, więcej twardych konkretów. Po pierwsze – pracą żużlowca jest przede wszystkim jazda na żużlu, a nie odpowiadanie na bzdurne niekiedy pytania. Spróbujcie co tydzień tłumaczyć, jak się czujecie, jak spisuje się sprzęt i jakie cele stawiacie sobie na ten sezon. Wytrzymacie czternaście kolejek i ewentualne play-offy? Jest pewna pula pytań, które można zadać na gorąco, bo przecież nikt tuż po meczu nie zapyta, co człowiek uważa za swój największy sukces w karierze albo jakie ma hobby poza speedwayem. To znaczy, nie powinien zapytać, bo co do tego, czy nie zapyta, pewności mieć nie mogę.
Po drugie – żużlowiec to też tylko człowiek. Ma prawo się źle czuć. Ma prawo być obolały i marzyć tylko o tym, żeby zwinąć się w kłębek na kanapie w busie albo dotrzeć do najbliższego szpitala. Ma prawo mieć chorą rodzinę, problemy w domu, rodzącą żonę, która zajmuje jego myśli, odkąd tylko skończy się ostatni bieg. Ma prawo wreszcie spieszyć się na kolejne zawody, bo tak to w tym biznesie jest – dziś Gdańsk, jutro Pardubice, a w weekend Togliatti. A przecież na kolejny mecz nie da się teleportować, trzeba dojechać razem ze sprzętem i mechanikami, najlepiej złapać jeszcze trochę snu albo chociaż zamknąć oczy i oczyścić umysł przed kolejnym wyjazdem na tor.
Ale nie. Najważniejsze jest, żeby wszyscy zawodnicy byli do dyspozycji mediów, a najlepiej jeszcze kibiców. Żeby odpowiedzieli na wszystkie pytania, nawet te bezsensowne, z uśmiechem na ustach, a potem z tym samym uśmiechem w nieskończoność rozdawali autografy i pozowali do zdjęć, aż zastanie ich właściwie świt. Później ewentualnie mogą pójść do szatni, ale jeżeli obcowali z kibicami za długo, zostanie im tylko kąpiel w zimnej wodzie, ponieważ bojlery nie zawsze są w stanie obsłużyć dwie drużyny. Cudowna wprost perspektywa. Cudowne podziękowanie za starania, ryzykowanie życia i robienie widowiska.
A co potem taki zawodnik usłyszy? Na przykład, że „dał plamę i nikt po nim nie będzie płakać”. To cytat. Cytat z „eksperta”, któremu najwyraźniej się wydaje, że skoro sam był żużlowcem, to zjadł wszystkie rozumy i może oceniać ludzi. Przecież on tylko wydaje ocenę krytyczną. A dziennikarz tylko tę ocenę spisuje. Obaj mają czyste ręce. To zawodnik zawalił. Dał plamę. Nikt po nim nie będzie płakać. Brak mi słów, żeby skomentować, jak bardzo obrzydliwe jest powyższe sformułowanie. Jak bardzo trzeba się wyzuć z empatii i z pamięci, żeby sformułować taką ocenę i pozwolić na jej upublicznienie. To jest retoryka z rynsztoka, retoryka podpitego kibica spod monopolowego, a nie coś, co choćby stało w pewnej odległości od dziennikarstwa. Jak bardzo trzeba nie rozważać własnych słów, żeby powiedzieć „nikt po nim nie będzie płakać”, w jakimkolwiek żużlowym kontekście, i nie drgnąć instynktownie przy mimowolnym wspomnieniu o tragedii Tomasza Jędrzejaka. Czy naprawdę wystarczyły trzy miesiące, żebyśmy zapomnieli? Żebyśmy przestali myśleć?!
W swoim liście zamkniętym Tomasz Dryła sprzeciwia się właśnie takiemu „dziennikarstwu”, kategorycznym ocenom formułowanym bez szacunku dla zawodnika. Bez cienia przyzwoitości i udawania, że chodzi o coś więcej niż walka o rząd kliknięć. Językiem, jakim można się zwrócić do kolegi przy piwie, ale nie do dziesiątek tysięcy czytelników. W czasach, kiedy ludzie zyskują coraz większą świadomość tego, jak bardzo język kształtuje świadomość, w czasach, kiedy z dyskryminacją w mowie walczy się otwarcie, niektórym nadal się wydaje, że liczy się to, CO mają do powiedzenia (a i tu często mają niewiele), a wcale nie to JAK. Przecież Motor faktycznie ma słaby skład, to co w tym złego, że ktoś powiedział, że „nie powinien był się pchać do Ekstraligi”? Przecież Andrzej Lebiediew zawalił sezon, więc można go użyć jako punktu odniesienia dla słabości tego czy innego klubu/żużlowca? Przecież Maciek Janowski zachował się po chamsku, więc można go nazwać burakiem, prawda?
Jeżeli po czymś nikt nie będzie płakać, to właśnie po takim przekonaniu. Że wszystko wolno. Że nie ma żadnej świętości. Czasem mam ochotę stanąć na jakiejś górze, dość wysokiej, żeby zobaczyła i usłyszała cała Polska żużlowa, i krzyknąć, że tak nie wolno. Niestety, taka góra nie istnieje. A szkoda, bo wierzę, że tych nas krzyczących uzbierałaby się spora grupa, a przynajmniej, że byliby tam wszyscy ci, którzy podali dalej tekst Tomasza Dryły i w ten sposób podpisali się pod jego postulatami. Przypomina mi się opowieść niemalże z prehistorii. Ponad dekadę temu zdarzyło się, że byłam mimowolnym świadkiem dziennikarskiej niesprawiedliwości i najzwyklejszego w świecie szwindlu. Pewien zajmujący się żużlem żurnalista z prasy brukowej wobec braku kontaktu z zawodnikiem, z którym miał przeprowadzić wywiad, sam sobie ten wywiad wymyślił, stawiając w nim nieświadomego niczego żużlowca w roli typowego szwarccharakteru. I tłumaczył się, że taka jest zasada działania tabloidów, że lud potrzebuje bohaterów i antybohaterów, i jasnego wskazania, kto jest dobry, a kto zły…
Minęło dziesięć lat i nic się w tej materii nie zmieniło… Chociaż nie, zmieniło się – na gorsze. Wtedy przynajmniej tabloidziarze otwarcie przyznawali, że są tabloidziarzami i nie interesuje ich ani prawda, ani dziennikarska misja. A przecież można inaczej. Można pisać teksty i nawet krytykować w nich ludzi, i robić to bez hejterskich zapędów, w dobrym stylu i zwyczajnie z klasą. Przecież nie trzeba regulować przepisami dostępności zawodników dla mediów. Do tego tanga trzeba dwojga, więc wystarczy, by żużlowcy i dziennikarze usiedli wspólnie, wyjaśnili sobie wzajemnie pretensje i obawy, i wypracowali kompromis. Do licha, wszyscy jesteśmy ludźmi myślącymi, dlaczego mielibyśmy się nie dogadać? Po co tworzyć nadmiar przepisów tam, gdzie wystarczyłaby zwyczajna rozmowa i trochę wzajemnego zrozumienia z obu stron? Żużlowiec potrzebuje odpoczynku, dziennikarz – materiału. To nie jest gra o sumie zerowej, wystarczy to zrozumieć i się dogadać. Hej, mówimy tym samym językiem, kochamy ten sam sport, a środowisko żużlowe to jedno z najbardziej rodzinnych środowisk, jakie znam!
A co się tyczy hołdowania jaskrawym emocjom i wyraźnie zarysowanym konfliktom, trendowi dominującemu dziś w dziennikarstwie… Nie wierzę, że Ty, mój czytelniku, potrzebujesz pokazywania paluszkiem, komu masz klaskać, a kogo ganić. Nie wierzę, że nie zainteresuje Cię tekst pozbawiony rynsztokowej retoryki i piętnowania zawodników, bez których tego sportu by nie było. Nie wierzę wreszcie, że Tobie też odpowiada przekonanie, że wszystko wolno, w imię sensacji i klików. Wierzę w Twoją inteligencję i przyzwoitość, i mam na to dowody.
Aby nie przegapić najciekawszych artykułów kliknij obserwuj speedwaynews.pl na Google News
Obserwuj nas!